Przejdź do głównej treści

Gdy się uniżasz, Bóg wylewa na całą twoją rodzinę swoje miłosierdzie. Nakłada na twój palec pierścień godności syna córki króla i zabiera brudne szaty grzechu. O niezwykłej mocy modlitwy uniżenia z ks. Dominikiem Chmielewskim, salezjaninem. Rozmawia Weronika Pomierna.

Artykuł  z GN 27/2014

 

Weronika Pomierna: Sobotni wieczór w klubie. Trzeba wejść do środka i podejść do osoby stojącej po lewej stronie sali. Jak wyglądałaby ta czynność 20 lat temu?

Ks. Dominik Chmielewski: Przede wszystkim koncentracja. Na pewno nie skręciłbym od razu w lewo, ale obszedł filar sporym łukiem, żeby mieć pewność, że nie dostanę niespodziewanego ciosu. Po 15 latach trenowania karate mój umysł był przygotowany do tego, żeby w każdej chwili móc stoczyć walkę na śmierć i życie. Oczywiście nie podejmowałbym jej, jeśli moje życie nie byłoby zagrożone. Jeśli jednak pojawiłoby się realne niebezpieczeństwo, to byłbym gotowy na wszystko. Każda czynność była podporządkowana tej mentalności. Sposób, w jaki siadałem, zamykałem drzwi. Czułem dyskomfort, gdy siedziałem w restauracji i nie obserwowałem wszystkich ludzi. Dzisiaj ludzie często atakują pod wpływem narkotyków, nie czują od razu bólu. Człowiek na amfetaminie dopiero po kilkunastu sekundach czuje ból zadany przez kopnięcie na przykład w jądra. Przez ten czas jeśli wyjmie nóż, to może cię zabić.

Na ulicy nikt nie lituje się nad tobą. Uczyłem się najskuteczniejszych, bardzo brutalnych technik – wykłuwania oczu, przegryzania tętnic, skręcania karku, ataków na najbardziej niebezpieczne punkty w ciele człowieka. Trenowaliśmy specjalny okrzyk, który na ułamek sekundy eliminuje naturalną barierę, którą ma każdy człowiek przed zadaniem bólu czy zabiciem przeciwnika. Wyobraź sobie, że trenujesz w ten sposób 2–3 razy dziennie, plus często trening nocny. Robiliśmy też specjalne ćwiczenia mentalne związane z eliminacją jakiegokolwiek lęku. Zdarzało się wtedy, że kumple, z którymi walczyłem, przerywali walkę i mówili wprost: „Człowieku, co ty masz w oczach? Nie będę z tobą walczył. Ty mnie zabijesz”.

Nie oni jedni zauważyli tę transformację.

Kiedyś odwiedziłem przyjaciela naszej rodziny, benedyktyna o. Karola Meissnera. Powiedział mi: „Dominik, co stało się z twoimi oczami?”. Nie wiedziałem, co ma na myśli. Byłem wtedy zupełnie pochłonięty sztukami walki. Gdy miałem 21 lat, zostałem dyrektorem technicznym ds. karate w Polskim Związku Sztuk Walki. Zakładałem swoje własne szkoły walki. Mimo fascynacji karate nigdy nie odszedłem jednak od codziennej modlitwy. Studiowałem filozofię i teologię, byłem animatorem w Odnowie w Duchu Świętym i oazie. Choć duchowo czułem się wojownikiem Dalekiego Wschodu, nie podawałem w wątpliwość, że chrześcijaństwo jest prawdziwe. To pokazuje, jak ważne jest duchowe zakorzenienie rodziny. Gdy moja mama była ze mną w ciąży i dowiedziała się, że moje życie jest zagrożone, oddała mnie całkowicie Maryi. Urodziłem się zdrowy. Gdy przez te wszystkie lata trenowałem rano tak, żeby mieć pełną kontrolę nad swoim życiem, w pokoju obok mój tata czytał Biblię i powierzał nas Bogu. W 1995 r. dostałem zaproszenie na wyjazd do Medjugorie. Kościół nie wypowiedział się jeszcze ostatecznie co do prawdziwości objawień, ale właśnie tam nastąpił totalny duchowy przełom, w wyniku którego zostałem kapłanem, salezjaninem.

Jak zareagowała rodzina?

Nie mogli mnie poznać. Doświadczyłem tam bardzo mocno obecności Pana Boga i Maryi. Pamiętam, że zaraz po powrocie zupełnie zapomniałem o zgrupowaniu dla czarnych pasów, które miałem prowadzić. Gdy przyjechałem na szkolenie, miałem przypięty do pasa różaniec. Powiedziałem: „Dzisiaj nie będzie żadnej medytacji, ale wszyscy odmówimy dziesiątkę Różańca”. Chłopcy byli w ogromnym szoku. Potem tradycyjnie pokazywałem, jak zabić człowieka na 30 sposobów, a na koniec powiedziałem, że to przecież nie o to chodzi w życiu, ale o to, żeby doświadczyć tego, że Bóg nas wszystkich kocha. Patrzyli na mnie osłupiali. Potem poszliśmy do pubu. Opowiadałem, im co przeżyłem w Medjugorie. Mówili: „Fajnie byłoby przeżyć to, co ty”. Pomodliliśmy się spontanicznie tam, w pubie, żeby chłopcy mogli doświadczyć miłości Boga.

To byli twardzi faceci ze stopniami mistrzowskimi. Nie widziałem, żeby kiedykolwiek pękali, a po tej modlitwie niektórzy ukradkiem popłakali się. Wiedziałem, że choć praktykowali zen i różne inne sposoby doskonalenia umysłu oparte na duchowości Dalekiego Wschodu, nie doświadczali pokoju serca i miłości. Sam, gdy medytowałem, czułem się tylko pozornie spokojny. To było bardziej zobojętnianie na rzeczywistość, bycie skoncentrowanym całkowicie na sobie, choć w teorii medytacja miała prowadzić do czegoś odwrotnego. W ciągu tych 15 lat spotkałem ludzi, którzy trenowali na wysokim poziomie zaawansowania. Na zewnątrz byli oazą spokoju. Bliższy kontakt pokazywał smutną prawdę ich życia – rozbite małżeństwa, złość i irytację, niekontrolowaną agresję i egocentryzm. Środowisko sztuk walki jest bardzo skłócone, co najlepiej pokazuje, jak wygląda rozwój duchowy poprzez sztuki walki.

A co ze stanem gotowości do walki? Nie dawał się dalej we znaki?

Modlitwa była papierkiem lakmusowym. Już wcześniej na Mszy pojawiała się masa rozproszeń. Myślałem sobie, patrząc na innych w kościele: gdyby ten człowiek zaatakował mnie teraz tak, to tak bym zareagował. I tak przez całą Mszę. Po doświadczeniu duchowym w Medjugorie pojawił się niepokój w sercu w czasie kolejnych treningów. Trafiłem wtedy na siostrę zakonną, benedyktynkę, która po dłuższej rozmowie powiedziała mi: „Maryja ma dla ciebie wspaniały plan, ale tym, co ciebie od Niej oddziela, jest sztuka walki i to, jak ją trenujesz”. Postanowiłem zrezygnować z karate. Nie można oczywiście uogólniać, że wszystkie sztuki walki są zagrożeniem duchowym dla chrześcijanina. Zależy to od stylu, mistrza i sposobu, w jaki się trenuje. Jest ogromna różnica między np. samoobroną, sportami walki, a sztuką walki, którą ja trenowałem. To był trening całkowicie związany z duchowością Dalekiego Wschodu, nie do pogodzenia z chrześcijaństwem.

Uczestnicy rekolekcji, które Ksiądz prowadzi, mówią o wielkiej mocy modlitwy pokuty i uniżenia. Czy to, w jakiej pozycji ciała modlimy się, ma aż tak duży wpływ na skuteczność modlitwy?

Tu nie chodzi o pozycję ciała, choć ona też wiele wyraża, ale o uniżenie całego człowieka przed Panem Bogiem. Gdy studiowałem życiorysy świętych, mistyków, ludzi, którzy wszystko uzyskują od Pana Boga, o cokolwiek poproszą, to zauważyłem, że oni wszyscy modlą się w nocy i bardzo często leżą krzyżem. Noc jest uprzywilejowanym czasem, kiedy kosztem naszego snu wstajemy i wołamy do Boga. Bohaterowie biblijni, którzy wstawiali się za cały naród i uzyskiwali niezwykłe łaski, modlili się w pokorze i w całkowitym uniżeniu, leżąc twarzą do ziemi. Kiedyś to była normalna forma modlitwy, dziś jest prawie zapomniana.
Kilka lat temu pomagałem znajomemu księdzu egzorcyście. Razem z grupą kilkunastu osób przez kilka lat modlił się nad dziewczyną o uwolnienie. Nic nie pomagało. Diabeł mówił jej ustami: „Kim ty jesteś, żeby mnie wyrzucić? Nie masz wiary”. Pewnego dnia spóźniłem się na egzorcyzm. Założyłem stułę, wszedłem do bocznej kaplicy, poszedłem przed Najświętszy Sakrament i usłyszałem w sercu, żebym położył się krzyżem i przepraszał w całkowitej pokorze za grzechy swoje, tej kobiety i jej rodziny. Kiedy położyłem się na ziemi i zacząłem się modlić, w kościele odezwał się ryk: „Klecho, świnio, kto kazał ci się tak modlić?!”. Gdy egzorcysta usłyszał to, powiedział, aby wszyscy położyli się krzyżem i przepraszali za swoje grzechy. Gdy to zrobili, zaczęła się prawdziwa jazda. Słyszeliśmy: „Miażdżycie mnie, nie mogę wytrzymać! Skąd wiecie, że tak trzeba się modlić?”.
Ta kobieta w ciągu kilkunastu minut została uwolniona. Zobaczyliśmy niesamowitą skuteczność tej modlitwy. Często w czasie rekolekcji dla małżeństw w kryzysie robię nocną adorację dla małżonków. Proponuję, aby razem spędzili 30 minut, leżąc krzyżem przed Najświętszym Sakramentem, trzymając się za ręce i przepraszając Boga za grzechy, które niszczą ich miłość. Kiedyś, gdy zaproponowałem to, podszedł do mnie mężczyzna i powiedział: „Ja nie mam za co przepraszać mojej żony. Jestem świetnym mężem, nie kłócimy się, więc ja nie przyjdę na tę modlitwę”.
Powiedziałem mu, że do niczego nie zmuszam, ale zasugerowałem, żeby to przemyślał. Następnego dnia po adoracji podbiegł do mnie, prosząc o spowiedź. Opowiadał, że żona bardzo nalegała, żeby wstał i poszedł z nią o 3.00 w nocy się modlić. Mówił, że jest zmęczony, ona nie ustępowała: „Chodź ze mną, sama nie pójdę”. Zgodził się. Położyli się krzyżem. Niewygodna posadzka – jak tu się ułożyć, żeby nie bolało? Czuł się bardzo dziwnie, liczył na sen. Po kilku minutach poczuł, że jego ciało zaczęło drżeć. Zaczęło mu się robić na zmianę zimno i gorąco. Myślał, że to zawał. I nagle wszystko zaczęło mu się przypominać. Sytuacje, gdy ranił żonę i niszczył ją swoją pychą. Zobaczył to wszystko jak na filmie. Gdy wrócił do pokoju, zaczął to spisywać. Rano pokazał mi dwie kartki zapisane drobnym maczkiem. Ten człowiek jeszcze 12 godzin wcześniej mówił, że nie ma żadnych grzechów!

No ale gdyby ktoś leżał krzyżem na podłodze w kościele w ciągu tygodnia, zaraz podszedłby jakiś życzliwy człowiek i zapytał, co to za cyrk.

Nie chodzi o to, żeby leżeć krzyżem i myśleć: „Ale ze mnie święty”. Prorocy tacy jak Daniel wychodzili na pustkowie. Módl się w swoim pokoju, gdy nikt cię nie widzi, leżąc krzyżem na podłodze i przepraszając Boga za swoje grzechy, za grzechy swojej rodziny i przodków. Mów do Boga prostymi słowami: „Jezu, zmiłuj się nade mną”. Ważne, żeby utożsamiać się też z grzechem tych, za których się modlimy. Prorok Daniel, mimo że w Biblii nie ma mowy o jego wykroczeniach, mówił: „Przebacz nam nasze grzechy”. Nie wywyższał się, nie modlił się z pozycji lepszego niż inni. Taka modlitwa skruszonego serca to powrót do pięknych praktyk świętych, którzy byli bardzo skuteczni na modlitwie. Pokuta ma moc łamania skutków grzechu. Grzech wyspowiadany a odżałowany to dwie różne rzeczy. Bóg mi wybacza, ale ja muszę jeszcze zadośćuczynić Jemu i ludziom. Ta symboliczna modlitwa po spowiedzi to wstęp do pokuty. Pokuta rozpoczyna się od żałowania sercem za grzechy moje, mojej rodziny, przodków. Nie musimy ich znać, choć często widzimy ich skutki. Na przykład ktoś nie radzi sobie z czystością, jest uzależniony od pornografii, modli się, ale to jest silniejsze od niego. Potem dowiaduje się, że jego ojciec zdradzał mamę. Puzzle się układają. Wtedy trzeba walczyć z duchem nieczystości przez pokutę. Znam ludzi, którzy latami nie mogli poradzić sobie z nałogiem, próbowali wszystkiego. Rozpoczęli praktykę leżenia krzyżem w uniżeniu i odrywają się od swoich grzechów w sposób nieprawdopodobny.

Tylko czy taka regularna pokuta nie działa na człowieka dołująco? Myślimy wtedy tylko o naszych grzechach.

To tak jak ze śmiercią Jezusa. Nie można zatrzymać się tylko na cierpieniu, zaraz jest zmartwychwstanie. Gdy pokutujesz, otrzymujesz tak potężną miłość i czułość Boga, jakiej nie doświadczasz na żadnej innej modlitwie. Gdy się uniżasz, to Bóg wylewa na całą twoją rodzinę swoje miłosierdzie. Zabiera poczucie winy, nasz lęk przed Nim, podnosi i stwarza na nowo. Wywyższa i daje nową tożsamość. Nakłada na twój palec pierścień godności syna i córki króla i zabiera brudne szaty grzechu. Nakłada na ciebie królewską szatę Jezusa. Od tej pory jesteś księciem i księżniczką. Piekło boi się takiego człowieka, stworzonego na nowo przez Boga poprzez pokutę i miłosierdzie Boże.

Musimy być przekonani o naszej godności i wartości, którą dała nam łaska chrztu. Jeśli myślisz o sobie, że jesteś beznadziejnym grzesznikiem, to będziesz popełniał kolejne grzechy, bo to i tak nic nie zmieni. Gdy atakuje pokusa, trzeba pamiętać, że jesteś dzieckiem Boga. Zadaj sobie dwa pytania: Jak wspaniały jest mój Tata? Kim ja jestem, jaką mam niewiarygodną wartość? I powiedz sobie: Jesteś zbyt wspaniały, żeby wejść w bagno grzechu. Gdy masz świadomość, jaka jest twoja nowa tożsamość, wartość i godność umiłowanego syna i córki Króla Wszechświata, to zrobisz wszystko, żeby uniknąć najmniejszego grzechu. Pomimo że grzeszysz, musisz być pewien, że grzesznik to nie jest twoje imię. Jesteś synem i córką Boga, narodzonym na nowo w Maryi przez Ducha Świętego na wzór Jezusa! Objawiaj światu królewski styl życia Jezusa! To jest twoja nowa tożsamość, nigdy o tym nie zapominaj.

Artykuł  z GN 27/2014

pdf  Wojownik leży krzyżem

W ostatnich miesiącach odczuwałem lęk, że bezpowrotnie tracę czas, którego nigdy nie odzyskam – mówi Jakub Kudełka, gitarzysta zespołu Reanimacja. – Teraz zrozumiałem, że gdybym Boga przeoczył, to bym Go naprawdę stracił.
 
Artykuł z GN 13/2014

Wyrzucał sobie, że po raz trzeci ogląda ten sam film, a mógłby ćwiczyć na gitarze albo się uczyć. A teraz, po rekolekcjach zorganizowanych przez Szkołę Nowej Ewangelizacji, poczuł się spokojny, że to nie było przestępstwo. Jakub Kudełka w kwietniu skończy 20 lat. Od roku gra w zespole Reanimacja. Pochodzi z bardzo wierzącej rodziny, uznawanej w środowisku za wzór. Ale kiedy w minioną niedzielę wrócił do domu po rekolekcjach, prawie fruwał nad ziemią z radości, że wierzy w Boga. Doświadczył działania Ducha Świętego, który dotychczas wydawał mu się pustym miejscem Trójcy Przenajświętszej. – Jeszcze kilka dni temu, kiedy widziałem na ulicy audi A8 albo rollexa na czyjejś ręce, myślałem, że takie przedmioty dadzą mi szczęście – opowiada. – Chociaż zawsze twierdziłem, że Bóg jest w moim życiu na pierwszym miejscu, wyszło na to, że to było trochę teoretyczne. Podskórnie chciałem mieć auto czy zegarek. Z tym pragnieniem byłem w pewnym sensie nieszczęśliwy. Teraz rzeczy materialne też się dla mnie liczą, ale już wiem, że nie dadzą mi takiego szczęścia, jakie przynosi Bóg. Myślałem o posiadaniu zegarka, bo zwyczajnie – jestem grzesznikiem. To było pożądanie rzeczy materialnych. One nie są złe, to tylko rzeczy, ale trzeba pamiętać, że to my nadajemy im wartość. Dobrze, jeśli stawiamy je na odpowiednim miejscu.

– Co jest dla mnie w życiu najważniejsze? – odpowiada na moje pytanie: – Bóg, który wypełnia sensem i głębią wszystkie rzeczy. Dzisiaj cieszę się, że rano chwilę spędziłem z rodzicami, że grałem z moim zespołem, że teraz rozmawiamy. Ale przede wszystkim z tego, że mam Boga na wyciągnięcie ręki. Jego słowo w Piśmie Świętym, że mogę z Nim porozmawiać, modląc się. Czuję, że chce mojego szczęścia, pragnie, żebym naprawdę żył. Trudno to opisać. Bo jak opisać nasze najgłębsze tęsknoty? Jestem pewien, że to pragnienie „czegoś więcej” nosimy w sobie nie bez powodu.

Prośby o obfitość

– Od paru lat nie dawały mi spokoju słowa z Pisma Świętego, że Jezus przyszedł po to, aby dać nam życie w obfitości. Pomyślałem, że właśnie tego chcę! Co rozumiem przez obfitość? Wielość znaków, różnorakich doświadczeń. Nieraz zastanawiałem się, o co mi w życiu chodzi. Nie tak w szczegółach: że chcę grać na gitarze, występować na koncertach, ale czego naprawdę chcę, tak serio, tak głęboko. W pewnym momencie pojawiła się myśl, że chodzi mi właśnie o tę obfitość życia. My możemy Boga tylko prosić, więc Go o to prosiłem. To nie było tak, że zacząłem pościć, praktykować nie wiadomo jakie umartwienia, ale prosiłem Boga o życie w obfitości. Nie wiedziałem do końca, jak to ma wyglądać. „Nie wiem, Boże, jakie to życie, ale daj mi, ja tego chcę” – powtarzałem. Najczęściej łączę modlitwę nieformalną z formalną. Staram się rozmawiać z Bogiem jak z przyjacielem. Pod koniec dnia mówię Mu, że to było bez sensu, że za to dziękuję, tego nie rozumiem. Tak też przedstawiałem Mu prośbę o obfitość. I zostałem wysłuchany. Chcę podkreślić, że nie zrobiłem absolutnie nic wyjątkowego, co predestynowałoby mnie do takich łask, jakie otrzymałem.

A odczułem takie poczucie bliskości z Bogiem i ogromnego szczęścia, jakiego nie przeżywałem nigdy dotąd. Nawet radość, np. podczas koncertu w Szkole Muzycznej II stopnia im. Szymanowskiego w Katowicach, kiedy wszystko mi wyszło, była czymś bardzo małym w porównaniu z tym, co czuję teraz. To nie jest ośli zachwyt, ale świadomość, że jeśli nawet przyjdą trudne momenty, gdy zawalę, zgrzeszę, to wiem, że Bóg mi przebaczy i wyprowadzi z tego dobro. Po ludzku trudno to pojąć. Zdaję sobie sprawę, że życie z Bogiem nie oddala cierpienia, nie pozbawia kłopotów ani zmartwień. Ale żyjąc z Nim, czuję sens wszystkiego. Bo Bóg to nie jest gość, który chce nam dać piękne życie, ale przedtem wymaga, żebyśmy na przykład 10 lat pocierpieli. Tak jak w sklepach chcą od nas, żebyśmy zapłacili, tak po ludzku myślimy, że i On chce, żebyśmy płacili za szczęście. Przez długi czas wypowiadając słowa „Bądź wola Twoja”, miałem w tyle głowy, że czeka mnie coś strasznego, okupienie radości przez bóle i straty. Teraz czuję, że Bóg chce dla mnie czegoś najlepszego

Nie ogień i gołębica

– Mój szwagier Andrzej zaprosił mnie na kurs Nowe Życie, zorganizowany przez Szkołę Nowej Ewangelizacji dla tych, którzy są w Kościele, ale chcą odnowić wiarę. Rekolekcje były trzydniowe i wydawało mi się, że już w sobotę skończyły się dla mnie. Przyjechałem jeszcze w niedzielę i okazało się, że wtedy doświadczyłem najmocniejszych odkryć. Dotąd nie wiedziałem, kto to jest Duch Święty, jak się do Niego modlić. Ci, którzy mówili o Jego charyzmatach nadzwyczajnych, wydawali mi się nawiedzeni. Nie zmieniał tego fakt, że pochodzę z wierzącej rodziny, a rodzice działają w Odnowie w Duchu Świętym, we wspólnocie Chemin Neuf.

Nieraz kiedy ćwiczyłem na gitarze, w sąsiednim pokoju rodzice i ich przyjaciele modlili się językami. Zwykle było mi to obojętne albo miałem do tego stosunek sceptyczny. Kiedy słyszałem modlitwę o wylanie Ducha Świętego, czułem blokadę i myślałem: „Skończmy to”. Denerwowało mnie, że do kontaktu z Duchem Świętym potrzeba specjalnego wieczoru uwielbienia, śpiewów, unoszenia rąk. Mam niezależny charakter i jak słyszę, że coś mi każą, bo tak trzeba, to mnie odrzuca. Zastanawiałem się, czy Duch Święty nie może przyjść tak po prostu do mojego pokoju i wylać na mnie swoje łaski. Właśnie na tych rekolekcjach przyszedł do mnie bez fajerwerków w środku dnia, w zwykłej sali. Modliliśmy się o wylanie Ducha Świętego, a ja poczułem Jego owoce – radość i pokój ducha.

Zwykle się je umniejsza, czekając na spektakularne charyzmaty, takie jak np. mówienie językami. A przecież bez tych zwyczajnych nie da się żyć. To nie działo się tak, że Duch Święty przyszedł do mnie na 1 minutę i 40 sekund, ale to było stopniowe uwalnianie radości, spokoju, trwające do dziś. Wcześniej prawie się nie modliłem do Niego. Nie wiedziałem, czy to ogień, czy gołębica, bo tak go przedstawiają w ikonografii. Na rekolekcjach uświadomiłem sobie, że jest osobą, a jeśli tak, to można z Nim mieć relacje. To dla mnie duża zmiana. Choć Duch Święty w Trójcy Przenajświętszej zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Święty Augustyn przedstawił naszą bezradność wobec Niej za pomocą obrazka. Opisał, że idzie po plaży i widzi dziecko, które do dołka w piasku stara się przelać całe morze. Kiedy powiedział mu, że podejmuje się rzeczy niemożliwej, uśmiechnęło się: „Prędzej przeleję morze do dołka, niż człowiekowi uda się zgłębić tajemnicę Trójcy Świętej”.

Nienormalni

Kiedy po rekolekcjach wróciłem do domu, przywitałem się ze wszystkimi szczególnie serdecznie, żeby okazać, jak ważna jest dla mnie rodzina. Razem z piątką rodzeństwa, ich mężami, żonami i dziećmi, rodzicami i babcią siada nas przy stole zwykle 17 osób. A to jest tylko skład podstawowy. (śmiech) Rodzina to jedna z najwspanialszych spraw, które dostałem w życiu za darmo. Bo najważniejsze dary dostaje się od Boga za nic, nie tak jak w naszym ludzkim życiu – za pieniądze. Niczym sobie nie zasłużyłem, żeby się urodzić w tak wierzącej rodzinie, żeby dorastać w tak wyjątkowej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Katowicach, gdzie posługują ojcowie oblaci. Rodzina to podstawa, ale potrzebne jest też życie wspólnotowe, a w mojej parafii coś takiego znalazłem, choć nadal szukam wspólnoty dla siebie. Nastolatek, jeśli znajdzie się w grupie rówieśników, która nie będzie wyznawać wartości takich jak on, będzie źle się czuł niezależnie od wsparcia otrzymanego w domu. We wspólnocie znajdujemy potwierdzenie, że nasi rówieśnicy żyją według ważnych dla nas wartości. Wtedy dostaje się od nich siłę, człowiek nie czuje się jak ktoś nienormalny. Bo wierzący w dzisiejszym świecie może być postrzegany jak nienormalny. (śmiech) Jakby spojrzeć na to z boku, to jest to ktoś poświęcający czas na modlitwę do Kogoś, kogo nie widać.

Klęczący przed opłatkiem, będącym ni to chlebem, ni to ciałem. Wierzący w Boga, który przyszedł na świat w stajni, urodzonego przez dziewczynę, w którą tchnął Duch Święty. Wczoraj wieczorem jeszcze długo rozmawiałem z siostrą Martą i rodzicami o swoich przeżyciach rekolekcyjnych. Przyznałem, że nigdy nie doświadczyłem nadzwyczajnego charyzmatu Ducha Świętego – daru języków czy proroctwa, którego doświadczyli rodzice, ale już jestem na nie otwarty. Moja siostra Marta powiedziała, że te dary nadzwyczajne powodowały w niej lęk. I tak żeśmy się z nią trochę starli, dlatego poprosiłem, żebyśmy wspólnie zwrócili się o pomoc do Ducha Świętego. Prowadząca modlitwę mama nagle przerwała i powiedziała, że chce się teraz przeprosić z tatą. W tym samym momencie odwróciła się do mnie Marta i też zaczęła mnie przepraszać. Już samo to było ewidentnym działaniem Ducha Świętego. Trzeba pamiętać, że Bóg nas kocha za darmo. Rodzice, choć kochają bezwarunkowo, nie są idealni. Okazują dzieciom niezadowolenie, karcą je. Bóg nie cierpi samego grzechu, ale nie nas – grzeszników. Nie wiemy, czy jawnogrzesznica, która do Niego przyszła w Ewangelii, poprawiła się, ale Bóg dał jej tak głębokie doświadczenie miłości, że musiała zacząć żyć inaczej. Bez świadomości Jego miłości nie jesteśmy w stanie cokolwiek zdziałać. Teraz cieszę się, że żyję, i nie boję się o swoją przyszłość. Zwykle miewam dużo lęków. Nieraz bałem się, że nie będę już miał koncertów, bałem się zagrać coś nowego przed moim zespołem podczas próby, bo może się nie spodoba, bałem się zapraszać moją rodzinę na występy. Już tego tak nie czuję. Sam śpiewam o lękach, bo wydają mi się kluczem do zrozumienia siebie. Napisałem taki tekst: „Gdzie się podziały twe pragnienia? Przecież nie tak miało być. Strach bierze to, co jest najlepsze. Zostawia tylko przeciętności smak”. Ludzie żyją przeróżnymi lękami. Boją się odrzucenia, zdrady, wyśmiania, porażki. Przez lęki często tracimy możliwość prawdziwego życia. Dlatego trzeba pokonać lęk przed nieznanym i zrobić ten pierwszy krok. W Księdze Jozuego czytamy o przejściu wojsk i kapłanów niosących Arkę Przymierza przez rzekę Jordan. Woda zatrzymała się przed nimi dopiero wtedy, kiedy kapłani dotknęli jej stopami. 12 ludzi niosących arkę mimo obaw musiało zdecydować, że idą naprzód. Jakby wpadli do wody, to łatwo sobie wyobrazić, co by się stało. Duch Święty daje odwagę do stawiania takich kroków.

Artykuł z GN 13/2014

Wciągałem śmierć. Kiedyś strasznie naćpany stanąłem pod kościołem i wyrzuciłem z siebie stek przekleństw. Krzyczałem, jak bardzo nienawidzę Boga. Dziś nie wyobrażam sobie bez Niego życia. Wiem, jaką cenę zapłacił – opowiada Tomek, były muzyk blackmetalowy.
 
Artykuł z GN 27/2014

Całą noc piliśmy wódkę, było sporo amfetaminy – wspomina Tomek Książczak z Chorzowa. – Byłem strasznie naćpany. Doszedłem do budki telefonicznej. Stała pod kościołem. Wszedłem do niej, by nie zwiało mi ostatnich gramów amfy, którą chciałem wciągnąć. Zobaczyłem ogromny krzyż z Chrystusem stojący przed kościołem. Wyrzuciłem z siebie stek przekleństw, krzyczałem, jak bardzo Go nienawidzę. Po moim nawróceniu ksiądz powiedział mi wprost: „Krzyczał przez ciebie demon”. Wiem, że nie przesadził. Wiesz, ja mam mocne doświadczenie, że wciągając amfetaminę, wciągałem zło, śmierć. To konkretne doświadczenie. Wchodziłem na teren Złego.

Nienawidzę

Szybko wyrzekłem się wiary i świadomie wybrałem życie z dala od Kościoła. Rodzice się rozeszli, mama sama pracowała i nie potrafiła utrzymać mnie w ryzach. Bardzo wcześnie zacząłem słuchać metalu. Już w podstawówce wszedłem w ten świat po uszy. Zacząłem pielęgnować kontestacyjny stosunek do społeczeństwa, nienawiść, brak podporządkowania się. Oszalałem na punkcie muzyki metalowej. Gdy zobaczyłem perkusję, wiedziałem już, co chcę robić w życiu. (śmiech) Odrzuciłem Boga. Przez 27 lat życia słowo „Jezus” było pustym hasłem. Szydziłem, bluźniłem. Wszedłem na terytorium wroga, więc wpadłem po uszy w grzech.

Tyle złych rzeczy się wokół mnie i we mnie działo, że zacząłem nienawidzić Boga, oskarżać Go o wszystko. Już w podstawówce pojawiły się narkotyki. Na początku marihuana, potem wszedłem w twardsze klimaty. Kupowaliśmy narkotyki na kilogramy, nie na gramy. Hurtowa sprzedaż. Ogromne ilości amfetaminy, kokainy. Kiedyś przeleżałem ledwo żywy, przyćpany i przepity przez trzy dni. Ocierałem się o śmierć. Perkusja stała się moim bogiem, stylem mojego życia, filozofią, wszystkim. Zacząłem grać w undergroundowych blackmetalowych, ekstremalnych kapelach, m.in. w Mors Nigra, Soulless (jej basista nie żyje, powiesił się. Tak kończą się często te historie). Satanistyczne, okultystyczne klimaty. Teksty były wprost antychrześcijańskie, satanistyczne. Nie zdawałem sobie sprawy, w jak wielkie zło się pakuję. Służysz nie temu Panu, któremu trzeba. Nic dziwnego, że nękają cię lęki, brniesz w grzech i zaczynasz się gubić… Liczyła się muzyka, teksty nie były istotne. Miałem koszulki z pentagramami, ale pamiętam, że nie mogłem ich długo nosić. Coś mi nie pasowało.

Ciemna, ponura dolina

Morze alkoholu, góry narkotyków. Nieustanne imprezy. Kiedy po raz pierwszy miałem powiedzieć świadectwo dla młodzieży, zamknąłem oczy i na myśl przyszedł mi obraz: ciemna, ponura dolina. Usłyszałem głos: „Wyszedłeś z doliny śmierci”. Przez 27 lat omijałem kościoły. Byłem wprawdzie w Pierwszej Komunii i raz nawet się wyspowiadałem, ale dziś widzę, że było to jedynie odbębnienie obowiązku. Żadnego żalu za grzechy. Nienawidziłem Kościoła, księży. Pan Bóg powoli zaczął przygotowywać teren pod moje nawrócenie. Zaczęło się od Słowa. W domu radio było nastawione na katolickie Radio eM. Nie wiem dlaczego. Nie umiałem złapać innych stacji? Nie wiem. Słuchałem jedynie tego radia. W czwartki leciał „Krąg Biblijny”, każdego dnia rozważanie Ewangelii. Żyłem zanurzony w świecie narkotyków, black metalu, pentagramów, koncertów, a jednocześnie nie wyłączałem tego radia. Słowo Boże zaczęło mnie trafiać, zacząłem tęsknić za czymś, o czym opowiadali autorzy audycji. Doszło do tego, że wstawałem rano, by nastawić Radio eM, ciekawy, co ten Jezus znowu takiego powie w Ewangelii. (śmiech) W tym czasie miałem przykre, bolesne doświadczenie z dziewczyną, mnóstwo rzeczy zaczęło się sypać. Powychodziło sporo brudów z przeszłości, jakieś długi. Kiedyś wieczorem po raz pierwszy uklęknąłem i pomodliłem się. W domu, w pokoju. Powiedziałem: „Jeśli jesteś taki, jak o Tobie mówią, jeśli jesteś Bogiem Jedynym, to zmień mnie! Zmień moje życie. Zmień we mnie wszystko”. Nie potrafiłem zmówić nawet „Ojcze nasz”. Powtarzałem jedynie w kółko pierwsze słowa: „Ojcze nasz, Ojcze nasz, któryś jest w niebie”. Bóg błyskawicznie odpowiedział na moją modlitwę. Wszystko nabrało przyspieszenia.

Krew za krew

Kiedyś na ulicy spotkałem Łukasza Steczkowskiego, kumpla, którego nie widziałem od lat. Zakładałem z nim pierwszą metalową kapelę. Też siedział w podobnych do moich klimatach: narkotyki, ekstremalna muza satanistyczna. Zobaczyłem go w dziwnej sytuacji. Szedł z… pielgrzymką. Odmawiał Różaniec. Zamurowało mnie, ale nie zareagowałem szyderstwem. Poczułem w sercu ogromną tęsknotę. Zobaczyłem, że jest wolny, chciałem być na jego miejscu. Zdusiłem szybko w sobie to pragnienie i pojechałem do pracy. A jednak w starej komórce znalazłem jego numer. Zadzwoniłem.

Łukasz zaprosił mnie na spotkanie wspólnoty Odnowy przy parafii św. Jadwigi w Chorzowie. Przemogłem się, poszedłem. Wiele mnie to kosztowało. Cały się trząsłem, byłem przerażony, spocony. „Chłopie, co ty tu robisz? Co ty robisz w kościele?” – mówiłem do siebie. Widziałem ludzi wznoszących do góry ręce i czułem się bardzo obco. Trauma. Czułem się zagrożony. Ale nie wyszedłem. Łukasz powiedział: „Tomek, idź do spowiedzi”. Poszedłem. Zacząłem opowiadać o narkotykach, zniewoleniach, seksie, nienawiści, bluźnierstwach. Ksiądz zaczął coś mówić, a ja zamknąłem oczy i nagle zobaczyłem wyraźną twarz Jezusa. Takiego, jaki jest na obrazie „Jezu, ufam Tobie” siostry Faustyny. Szeptał: „Już umarłem za twoje grzechy, już przelałem za nie swoją świętą krew”. To było objawienie! Poczułem ogromne wzruszenie, płakałem w środku, na zewnątrz nie chciałem uzewnętrzniać emocji. To był pierwszy Jego dotyk.

Nie przypuszczałem, że można spotkać żywego Boga. Nie wiedziałem, że Jego miłosierdzie jest tak wielkie. Nie wiedziałem, że On żyje w Kościele. Gdy doświadczyłem Jego obecności, przestała mnie interesować opinia publiczna, to, co powiedzą o mnie inni. Niech mówią… Słucham tego, co ludzie wygadują na temat księży, i jest mi potwornie smutno. Nie osądzam ich, bo byłem taki sam i mówiłem podobne rzeczy. Czytałem mnóstwo książek oczerniających Kościół. Znam na wylot ciemne karty jego historii. Prześladowałem Chrystusa. Byłem Szawłem. Co ciekawe, trafiłem na modlitwę do parafii w Chorzowie tydzień po moim ostatnim koncercie. Zacząłem pytać Boga: „Pokaż mi, co jest dobre, a co jest złe?”.

Łukasz powiedział: „Módl się, by Jezus zabrał ludzi, którzy wciągają cię w grzech”. I naprawdę On zaczął to robić. Byłem dobrym bębniarzem, miałem świetny warsztat, grałem po osiem godzin dziennie. Bębnom podporządkowałem całe życie. Byłem uzależniony od amfetaminy. Grając nieprawdopodobnie szybkie, ekstremalne tempa, musiałem się wspomagać. Tak działa większość sceny amerykańskiej. Słyszałem, że jadą non stop na kokainie, więc są tacy dobrzy. Łyknąłem to kłamstwo. Był taki czas, że przez dwa lata codziennie wciągałem amfę. W pewnym momencie mój organizm zaczął fizycznie odrzucać narkotyk. Wystarczył mi już sam zapach amfetaminy, a byłem naćpany. Postanowiłem, że przestaję brać, jeszcze przed nawróceniem. Dziś widzę, że to była łaska. Wyszedłem bez większej szarpaniny. Miałem motywację: moim bogiem były bębny, a wiedziałem, że długo na narkotykach nie pojadę.

Żyję, oddycham

Po nawróceniu usłyszałem: „Tomek, oddaj mi to, co jest dla ciebie najważniejsze”. Nie musiałem się zastanawiać. Wiedziałem, o co chodzi. Miałem ogromne opory, przeraziłem się, że bezpowrotnie coś tracę. Płakałem jak dziecko: Boże, perkusja to całe moje życie! A jednak oddałem Mu to. Czułem, że mnie nie skrzywdzi. Po moim nawróceniu nagle zaczęli dzwonić kumple z kapel, w których grałem, i mówić, że odwołują koncerty. Wiedziałem dlaczego. Jeszcze przed spowiedzią powiedziałem im: „Ja chyba wierzę w Boga”. W świecie black metalu to śmierć. Takie hasła nie przejdą. Dostawałem mejle, w których kumple pisali, że nie będą grali z kimś, kto wierzy w Boga. Od dwóch kapel przyszedł sygnał: już z nami nie grasz. Nie martwiło mnie to. Znałem cenę. W świecie black metalu nie ma miejsca dla kogoś, kto mówi: „Wierzę w Boga”. W Stanach czy Skandynawii zdarzały się ciężkie pobicia, zemsty. To często psychopaci, nie oszukujmy się. Ludzie z wyrokami na karkach. Potrafią być niebezpieczni.

Czy bałem się rykoszetu „ciemnej strony mocy”? Miałem modlitwę o uzdrowienie. Ksiądz powiedział: „Zły najchętniej skręciłby tobie kark”. Ale w tym samym momencie dostałem obietnicę, że Jezus trzyma mnie w swoich rękach. Wysyła aniołów, by strzegli mnie na każdej mojej drodze. Zaufałem w ciemno. Uznałem Go za jedynego Boga i doświadczam Jego realnej obecności. Wyrzucono mnie z kapel, ale nie brakowało mi kumpli, bo Jezus wypełnił sobą moją pustkę. Przez prawie 30 lat byłem więźniem, a tu nagle żyję, oddycham. Zacząłem regularnie przychodzić na spotkania wspólnoty, oswajać się, przekonywać do tych ludzi.

Na początku nie było łatwo – totalna zmiana środowiska. Dziś rozpoznaję w tych ludziach Boga, wracam do nich, gdy jest mi źle. Często mam propozycje imprezowe, alkoholowe, koncertowe. Boję się powrotu w te klimaty. Przychodzę do wspólnoty i czuję ogromny pokój. Zostawiłem bębny. Sprzedałem je. Wywaliłem wszystkie płyty, którymi byłem zniewolony. Jeśli Jezus będzie chciał, bym wrócił do grania, wrócę. Wiesz, ja nie potrafię opisać słowami stanu, w jaki wprowadził mnie Bóg. Gdybym teraz zaczął powtarzać sobie imię „Jezus”, to rozpłakałbym się tu jak dziecko. Wiem, jaką cenę za mnie zapłacił, ile kosztowała Jego krew. Miałem mnóstwo bożków. Nie wiedziałem, że jest jeden Bóg, który jest tak dobry. Byłem martwy. Żyję.

Notował: Marcin Jakimowicz
Artykuł z GN 27/2014
Częstą trudnością osób poszukujących wsparcia duchowego jest problem skrupułów. Pierwszym odczuciem, którego doświadczam w spotkaniu z takimi osobami jest współczucie. Najczęściej są to bowiem osoby, które same sobie zadają ból i cierpienie. Czym jest zjawisko skrupułów, które potrafi unieszczęśliwić czasem na całe życie?
 
[Artykuł z Jezuici.pl]
Myśli moje są myślami pokoju a nie udręczenia
(por. Jr 29,11-12)
 
Zanim przyjrzymy się temu bliżej warto przypomnieć, że św. Ignacy Loyola, założyciel jezuitów, sam cierpiał na tę duchową chorobę. Miała ona miejsce na początku jego nawrócenia. I o mały włos, a doprowadziłyby go do targnięcia się na swoje życie. Ignacy był człowiekiem wielkich pragnień: marzył o tym, aby żyć tak, jak św. Franciszek z Asyżu lub św. Dominik. Chciał całkowicie poświęcić się Bogu. Ważnym etapem na drodze jego nawrócenia stała się spowiedź generalna: z całego dotychczasowego życia. Ignacy przygotował ją starannie na piśmie. Zajęła mu pełne trzy dni. Po jej odbyciu nie zaznał jednak upragnionego pokoju duszy. Na nowo zaczęły budzić się w nim wątpliwości: "Bo chociaż swą spowiedź generalną w Montserracie odbył z wielką starannością i w całości na piśmie, jak to już wyżej powiedziano, niemniej zdawało mu się niekiedy, że nie wyznał pewnych rzeczy i to go bardzo dręczyło. I chociaż znów się z tego spowiadał, nie czuł się zadowolony"[1].

Skrupuły - kamyki w bucie

Nazwa "skrupuł" pochodzi od łacińskiego "scrupulum" lub "scripulum", co oznacza mały odważnik stosowany do odmierzania ciężarów na wadze albo też niewielki kamyk, który np. może wpaść do buta i przeszkadzać w chodzeniu. Czasem wiemy jak trudno jest nam taki kamyk lub ziarenko piasku wyciągnąć. Mimo wytrząsania buta i ponownego zakładania na stopę już po kilku krokach okazuje się, że to, co nam doskwiera dalej chowa się gdzieś w zakamarkach obuwia.
Skrupuły są właśnie jak niewielkie ziarenka piasku lub małe kamyczki, które po drodze naszego życia mogą zrazu niepostrzeżenie wpadać do środka i przeszkadzać nam w życiowej wędrówce. Mogą być też jak te niewielkie odważniki, które położone na szalce wagi obciążonej równomiernie wytrącają ją ze stanu równowagi. Naprawdę wystarczy nawet najmniejszy odważnik!

Surowe wychowanie religijne

Efektem wychowania, które otrzymaliśmy w rodzinie, społeczeństwie, szkole, a czasem niestety w Kościele jest często niezwykła surowość dla siebie i innych. W ocenie siebie posuwamy się tak daleko, jak nie ośmieliłby się tego zrobić sam Jezus! Kiedy na przykład odprawiamy rachuneksumienia często próbujemy tworzyć listy dobrych i złych zachowań. Przyglądamy się takim okresowym bilansom i w zależności od wyniku końcowego albo czujemy się z siebie zadowoleni, albo siebie przekreślamy nie dając sobie żadnych szans na poprawę.
Kiedy uczę modlitwy według metody ignacjańskiego rachunku sumienia często po pewnym czasie zdarza się, że ktoś mówi: "Ale ja nie umiem sobie przypomnieć WSZYSTKICH myśli, słów i uczynków". W głosie takich osób słychać rozpacz, że nie mogą sprostać postawionym sobie wymaganiom. No bo przecież św. Ignacy pisze, że w trzecim punkcie rachunku sumienia należy: "Domagać się od duszy zdania sprawy od chwili powstania z łóżka aż po obecny rachuneksumienia, godzina po godzinie i chwila po chwili, najpierw z myśli, potem z mowy, wreszcie z uczynków" (ĆD 43). I choć rzeczywiście jest to zachęta do uważnego badania swej duszy to jednak nie pada tam słowo: "wszystkich" myśli, słów i uczynków. I na tym właśnie polegasumienie skrupulanckie. Będzie ono dodawało coś niewielkiego od siebie do słusznie ustalonej miary. Będzie wprowadzać niewielką, ale jak istotną różnicę w ostatecznym podejściu do siebie!
Weźmy przykład dotyczący postu ścisłego. Kościół naucza, że: "obowiązuje w całym Kościele rzymskokatolickim w Środę Popielcową oraz w piątek Męki i Śmierci Pańskiej (kan. 1251 KPK). Polega na powstrzymaniu się od spożywania mięsa i ograniczeniu się do jednego posiłku do syta i dwóch niepełnych. Obejmuje wiernych w wieku 18-60 lat (kan. 1252 KPK)"[2]. Jak najprawdopodobniej postąpi człowiek cierpiący na skrupuły? Wprowadzi niewielką różnicę! Nie przyjmie w posłuszeństwie i rozsądku powyższego przepisu, ale ulepszy go narzucając sobie większy ciężar. Na przykład nie zje żadnego posiłku do syta, albo po prostu nic nie zje tego dnia. Owszem jest to droga do doskonałości, tyle że okupiona często złym samopoczuciem zainteresowanego, a w dodatku często przerzucanym na innych! Szczere wyrazy współczucia jeśli z taką osobą mamy do czynienia na co dzień! Czy nie można zwyczajnie poprzestać na słusznie wyznaczonej mierze i to jeszcze popartej autorytetem Kościoła?
Św. Ignacy w Regułach o skrupułach po pierwsze zwraca uwagę na to, że pochodzą od złego ducha. Po drugie zły duch dobiera je specjalnie pod osobowość dręczonej osoby: "Nieprzyjaciel zwraca baczną uwagę na to, czy dusza jest prostacka czy delikatna. Jeżeli jest delikatna, stara się, żeby tę delikatność posunąć do krańcowości" (ĆD 349). Skrupuły są więc chorobą duchową inspirowaną bodźcem złego ducha. Bazują na słabości naszej natury. A ostatecznie zmierzają do wytrącenia nas z równowagi duchowej i wrzucenia w skrajność.
Pamiętam swój pierwszy pobyt w Tatrach i uczucia, które towarzyszyły mi, gdy szedłem wąską granią na wysokości 2000 m. Z jednej i z drugiej strony było strome zbocze. Co by się stało, gdybym tak zrobił kilka kroków w prawo lub w lewo zbaczając z wąskiej ścieżki? Na tym właśnie polegają skrupuły. Człowiek pod wpływem złego ducha zaczyna kombinować. Zamiast iść jasno wyznaczoną ścieżką próbuje zbaczać. To zbaczanie w przypadku skrupułów można nazwać równią pochyłą. Jeśli na czas nie zorientujemy się, że zaczęliśmy poddawać się różnym myślom odbiegającym od zdrowej nauki i wpędzającym nas w coraz większe wątpliwości i niuanse, wtedy taka kombinatoryka doprowadzi nas do wpadnięcia w przepaść skrupułów. Św. Ignacypodpowiada: "niech dusza stara się umocnić w słusznej mierze, aby się we wszystkim uspokoiła" (ĆD 350).

Nie pewność, ale... miłość!

Skrupulanci posługują się ulubionym pytaniem w rozmowach z kierownikiem duchowym: "Proszę mi powiedzieć czy to jest grzechem?". Chcą mieć pewność, że to co robią, to co myślą, to co mówią jest lub nie jest grzechem. Mówiąc jeszcze inaczej, że ich sposób bycia i zachowania nie spotka się z Boską karą i potępieniem. W swoim pogubieniu szukają... pewności. Uważają, że może dać im upragniony pokój serca. Ale wiedza nie może przynieść pokoju. Tak, jak nikt jeszcze nie upił się słowem "wino". Wiedza nie może zastąpić osobistego doświadczenia czy przeżycia. Poszukiwanie pewności jest wejściem w labirynt bez wyjścia. Nawet jeśli skrupulant uzyska odpowiedź na swoje wątpliwości po chwili pojawią się następne. I tak w nieskończoność.
Gdzie można odnaleźć pokój serca? Odpowiedzią znajdujemy w dialogu Jezusa z Piotrem nad Jeziorem Genezaret po Zmartwychwstaniu. Jezus rozmawia z Piotrem nie tłumacząc mu co było grzechem, a co nim nie było. A przecież Piotr zaparł się swojego Mistrza! Jeśli uznać, że Jezus rozmawia o tym, co najważniejsze to odpowiedź nasuwa się sama: najważniejsza jest miłość! Jezus pytając Piotra o to, czy Go kocha podpowiada mu: "Piotrze, kochaj Mnie tak, jak umiesz!". Zwróćmy uwagę, że nie wymaga od niego, aby miłował Go bardziej aniżeli inni. Widać to jasno, gdy na koniec pyta zwyczajnie: "Czy kochasz mnie?". Rezygnuje ze wzniosłego "miłować" na rzecz zwykłego "kochać". W ten sposób Jezus zgadza się na niedoskonałą miłość Piotra. Ale właśnie dlatego autentyczną i szczerą, bo taką na jaką Piotra stać w tym momencie. To oznacza także, że nie pozbawioną w przyszłości błędów czy porażek! Po tej rozmowie Piotr nie stał się kimś doskonałym, ale na pewno stał się bardziej miłosierny! Przecież po spotkaniu i rozmowie z Jezusem jeszcze nie raz zgrzeszył!
Wiem, że dla skrupulantów może to brzmieć jak obraza. Ale właśnie o tym pisze św. Paweł: "nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę to właśnie czynię" (Rz 7, 15). I przyznaje się do tego... święty!
Trzeba nam z jednej strony poznawać nauczanie Kościoła. Ale sama wiedza nie wystarcza. Najważniejsza jest... miłość. Św. Paweł powie: "Gdybym (…) posiadł wszelką wiedzę, i wiarę miał tak wielką, iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał - byłbym niczym" (1 Kor 13, 2). Lekarstwem na wątpliwości moralne i skrupuły jest ostatecznie miłość i zaufanie do Boga oraz do siebie samego.

Po prostu jeździj!

We wspomnianych Regułach o skrupułach św. Ignacy mówi, że doświadczenie skrupułów może przynieść pożytek duszy, która oddaje się ćwiczeniom duchowym (por. ĆD 348). Tak, Bóg jest w stanie wyciągnąć dobro nawet z doświadczenia skrupułów! Ale jakie dobro? Może doświadczasz udręki skrupułów dlatego, że... nie ufasz sobie. Bóg dopuszczając tę chorobę może chcieć nauczyć cię zaufania do siebie samego! A przecież bez tego nie da się żyć. Nie da się wykonywać zwykłych codziennych czynności jak prowadzenie samochodu, zarządzanie domowym budżetem lub wypowiadanie się w gronie przyjaciół, w pracy czy na publicznych wystąpieniach.
Moim ulubionym sposobem na spędzanie wolnego czasu jest jazda rowerem. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że tak naprawdę polega ona na nieustannym... balansowaniu. Oznacza to ciągłe znajdowanie właściwego środka ciężkości, aby się nie przewrócić. Jazda na rowerze polega tak naprawdę na byciu w bardzo niestabilnej pozycji. Co chwilę grozi nam... upadek. A jednak kiedy mówię, że idę pojeździć na rowerze nikt nie puka się w głowę i nie mówi mi: "Co ty wyprawiasz? Chcesz się zabić?". Wręcz przeciwnie sam czuję ogromną radość z przejażdżki, a czasem zapraszam innych. I jest to świetna zabawa. Na rowerze trzeba nieustannie improwizować. I najważniejsze: nie wolno dać się przestraszyć grawitacji czy zmieniającym się warunkom: np. pojawiającym się nie wiadomo skąd przeszkodom. Coś ci to przypomina? Tak, to... samo życie!
Nie daj się przestraszyć swoim skrupułom i pokusie bycia doskonałym! Pamiętam, kiedy jako mały chłopiec nie raz wracałem z roweru z siniakami i zadrapaniami. I dziś, kiedy to sobie przypominam czuję radość i dumę. A więc śmiało: wsiadaj na rower i ruszaj przed siebie! Nie daj sobie odebrać radości z przeżywania życia tak, jak umiesz i potrafisz. Nie doskonale, ale wystarczająco dobrze!

Dariusz Michalski SJ - ur. 1970, jezuita, rekolekcjonista. Pracuje w Ignacjańskim Centrum Formacji Duchowej w Gdyni. Współorganizuje tzw. rekolekcje internetowo-radiowe. Posługuje narzeczonym i małżeństwom współpracując z ruchem Spotkań Małżeńskich. Prowadzi blog:www.chwila.jezuici.pl Jest autorem książki: "Mądrość życia według św. Ignacego Loyoli".


[1] Zob. Ignacy Loyola, Opowieść pielgrzyma. Autobiografia, pkt. 22, s. 21, Kraków 2007.
[2] Podane tu numery dotyczą Kodeksu Prawa Kanonicznego. W skrócie: KPK. 
O zabójczej mocy magii, wróżb i horoskopów oraz leczącej sile Koronki do Miłosierdzia Bożego z Patrycją Hurlak, popularną aktorką i najsłynniejszą „ekswiedźmą” Rzeczypospolitej rozmawia Marcin Jakimowicz
 
[Artykul z GN 18/2014]

Marcin Jakimowicz: Patrycja Hurlak staje przed grupą zblazowanych gimnazjalistów i zaczyna opowieść. Chcą słuchać?

Patrycja Hurlak: Chcą. Nawet jeśli nie chcą przez pierwsze trzy minuty, to potem już zaczynają…

To co takiego mówisz w trzeciej minucie?

Mówię wprost: „Słuchajcie, moi drodzy, nie przyjechałam tu, by się wam przypodobać. Przyjechałam, bo gdy byłam w waszym wieku, nigdy żadna taka małpa jak ja nie przyjechała do mojej szkoły i nie powiedziała, że idę drogą na śmierć”.

Ostro…

Ostro. Ale według Księgi Ezechiela mam obowiązek przestrzegania przed pułapkami magii. Jeśli tego nie powiem, sama będę obarczona winą.

Idziesz do telewizji śniadaniowej i bez owijania w bawełnę wypalasz: magia, talizmany, czary, amulety są złem. Nie przeszkadzają ci dyskretne szydercze uśmieszki prowadzących program?

Nie. Święty Paweł przypomina: nieważne, co mówią, ważne, że Chrystus jest głoszony. Po wydaniu książki „Nawrócona wiedźma” niemal wszystkie portale plotkarskie próbowały mnie wyszydzić. A robiąc to, cytowały najważniejsze zdania książki, a nawet sam kerygmat. (śmiech) Jak mogłam się z tego nie cieszyć? A wracając do rekolekcji dla szkół (w Wielkim Poście byłam non stop w trasie), jeszcze nie zdarzyło się, by gdziekolwiek ktoś potraktował mnie tak, jak ja kiedyś traktowałam swych katechetów. Nikt mnie nie przebił. Byłam naprawdę niezłą zawodniczką.

Miałaś alergię na księży?

Straszną! Mówię młodym na rekolekcjach: gdyby wasz ksiądz katecheta kilka lat temu zadzwonił do mnie i powiedział: „Pani Patrycjo, będzie pani głosiła u nas rekolekcje”, odpowiedziałabym od razu: „Czy widzi ksiądz ścianę naprzeciwko siebie? Tak? To proszę się rozpędzić i huknąć w nią głową. Może coś się w niej poprzestawia”. Wiesz, jakie rzucałam hasła, przejeżdżając przez Częstochowę? „Jedna bombka wystarczy, będzie mniej tego katolickiego motłochu”. Jednak, jak widać na załączonym obrazku, Pan Bóg ma poczucie humoru. Dziś jestem świadkiem Jego miłosierdzia.

W aktorskim światku obowiązuje dyplomacja. Rzadko zdarza się, by ktoś mówił tak bezkompromisowo jak Ty. Kumple nie patrzą na Ciebie jak na wariatkę?

Pewnie niektórzy patrzą. Na rekolekcjach mówię ludziom wprost: czytanie horoskopów jest występowaniem przeciwko pierwszemu przykazaniu. Jak możecie po czymś takim przystępować do Komunii? Wielu ludzi jest oburzonych.

Trzaskają ostentacyjnie drzwiami?

Zdarza się. U starszych. Młodzi reagują inaczej. Słuchają, chłoną

Moi znajomi, którzy przeszli podobną do Twojej drogę, mówią, że w ezoteryzmie, magii pociągało ich poczucie władzy nad innymi. Naprawdę tak to działa?

Jasne! Masz poczucie władzy, wyższości, wyjątkowości. Tyle że to jest pozorne, złudne. „Zamawiałam” jedną konkretną rzecz i ją dostawałam. Nie zauważałam jedynie, że był tam też „załącznik” oznaczony gwiazdką.

U kogo zamawiałaś?

Naprawdę nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, że wykorzystuję do tego „czarnego”. Katecheci cieszyli się, że sporo z nimi dyskutuję i jestem aktywna na lekcjach. Nie interesowali się, skąd mam taką wiedzę.

Kiedy po raz pierwszy poczułaś, że masz władzę nad innymi?

Już jako dziecko byłam niezwykle otwarta na duchową rzeczywistość. Wiedziałam, że mogę spokojnie rozmawiać sobie ze zmarłymi. Jako przedszkolak nie rozumiałam, czemu wszyscy rozpaczają po śmierci babci. Czułam, że ona siedzi w pokoju obok. Gdy jako czterolatka siedziałam w łóżeczku pół metra od łóżka rodziców, nie mogłam do nich wyciągnąć ręki, bo „coś” mi przeszkadzało. Oswoiłam się z tym, że obok mnie jest inny świat.

Kiedy po raz pierwszy postanowiłaś, że chcesz komuś zrobić krzywdę? Rzucić jakiś urok, klątwę?

Już w podstawówce. Wszystko zaczęło się od jednej przeklętej książki. Stawiałam już sobie karty, otaczałam się amuletami, magicznymi przedmiotami, korespondowałam z wróżkami. I wówczas pewien dorosły człowiek podarował mi swój podręcznik do czarnej magii. Nie zdradzam nazwy tej książki, by nie robić jej reklamy, choć młodzi na rekolekcjach droczą się ze mną i ciągną mnie za język. (śmiech) Wpadłam w magię po uszy. Zdarzało się, że książka spadała z półki i „przypadkowo” otwierała się na zaklęciu, którego akurat potrzebowałam. Taka jazda.

Sprawdzało się w praniu?

Zazwyczaj tak. Tyle że był też bonus – wspomniana przeze mnie „gwiazdka”.

Małym druczkiem?

Maleńkim. Niemal niewidocznym. Bonusem był porażający lęk. Bałam się nieustannie. Od zawsze. Odkąd sięgam pamięcią, trzęsłam się ze strachu. Moja ciemność nigdy się nie rozjaśniała. Gdy wyłączali prąd, byłam sparaliżowana i pozostawałam nieruchoma na krześle, bojąc się drgnąć. Nie ruszałam się z miejsca. Związane z magią puzzle zaczynały się układać w jakiś obrazek. Dlaczego miałam temu nie zaufać? Od dziecka marzyłam o tym, by mieszkać w Warszawie. Gdy pojechałam do niej jako siedmiolatka na wycieczkę, poczułam się u siebie. Demon rzucił wędkę, a ja połknęłam haczyk. Ponieważ wierzyłam w reinkarnację, byłam przekonana, że w poprzednim wcieleniu żyłam w czasach powstania warszawskiego. Gdy po latach trafiłam do świeckiego pseudoegzorcysty, wykorzystał tę rzeczywistość (mimo że nie pisnęłam mu o niej ani słówka). Potwierdził, że zginęłam w powstaniu, gdy mając dwanaście lat, rzucałam koktajlem Mołotowa. Opisał szczegóły, detale…

Gdy stawiałaś karty, lęk na chwilę znikał?

Nie. Nigdy mi nie przechodziło. Nie boję się dopiero od czasu, gdy spotkałam Jezusa. Dopiero On zabrał mi lęk. Zapłaciłam bardzo wysoką cenę za to, że od dziecka wiedziałam, że jest obok mnie inny świat. Już jako mała dziewczynka napisałam opowiadanie: „Anette: córka króla demonów i duchów”. Było o mnie: o małej księżniczce, która zostawiła dom swych rodziców i została wciągnięta do jeziora, gdzie szatan wytłumaczył, że jest jego córką…

No, nie są to „Dzieci z Bullerbyn”…

Oj, nie. (śmiech) Mama była bezradna: nie miała łaski wiary, nie wiedziała, w co pakuje się jej córka. Skąd biedna miała o tym wiedzieć, skoro wyrosła w domu, w którym nie mówiło się o Bogu?

Kiedy magiczne puzzle zaczęły się rozsypywać?

Gdy złożyłam „zamówienie” na faceta. Dokładnie opisałam, jak ma wyglądać. I spotkałam takiego człowieka… na drugi dzień. Związałam się z nim. Nie wiedziałam, że dzięki temu lada chwila rozbiję się o ścianę. Okazał się alkoholikiem, narkomanem, osobą strasznie poranioną (dziś błagam wszystkich o modlitwę za niego). Rozpoczął się koszmar. Domino zaczęło się rozsypywać, poszła lawina. Nie wiedziałam, jak wyjść z tego bagna. Co kolejnego „zamówić”? Jakim zaklęciem zwalczyć poprzednie zaklęcie? Błędne koło. Przeraziłam się: przestałam kontrolować swe życie. I wówczas siedząc w domu, zawołałam po raz pierwszy od lat do Pana Boga.

I nie była to modlitwa ze „Skarbczyka”...

Nie. (śmiech) Krzyknęłam w niewybrednych słowach: „Powiedz mi, co do cholery się dzieje?”. I odpowiedział. Od razu. Podesłał mi w ciągu tygodnia czterech proroków, dziś tak ich postrzegam. Dwójka z nich powiedziała konkretnie: „Musisz zwiewać”, dwoje pozostałych, usłyszawszy o moich magicznych ciągotach, powiedziało: „Słuchaj, my byliśmy tacy sami. Też rzucaliśmy uroki, wróżyliśmy z kart. Jest pewna modlitwa, której diabeł się naprawdę boi”. I opowiedzieli mi o Koronce do Bożego Miłosierdzia. Gdy zaczęłam modlić się tą koronką, człowieka, z którym mieszkałam, zaczęło rzucać. Dostał furii, stał się niesamowicie agresywny. Uciekłam. I już nie wróciłam. Odkurzyłam swój różaniec z Pierwszej Komunii, przypomniałam sobie czasy, gdy jako dziewczynka przesiadywałam w kościele w Świdnicy i rozmawiałam z Jezusem jak z bratem… Zaczęłam tęsknić za tymi chwilami. Spotkałam pewnego księdza. Wysłuchał mojej historii i powiedział: „Jeśli wpuścisz do swego życia Jezusa, wszystko się zmieni. Ale będzie to też oznaczało demolkę, totalne przemeblowanie”. I, co tu dużo gadać, miał rację. Zaczął się Armagedon. Na szczęście rozłożony na raty. Wystarczy powiedzieć, że po egzorcyzmie, o którym zaraz opowiem, straciłam 90 procent znajomych, pracę. Wprosiłam się na modlitwę o uwolnienie do Magdalenki i po tej modlitwie byłam już w stanie wejść do kościoła. Tyle że gdy wychodził do Mszy kapłan, reagowałam agresywnie. Rodziły się we mnie potworne bluzgi. Zły nie dawał za wygraną. Zaczął o mnie walczyć. Przeżyłam mnóstwo zawirowań, o których wspominam szczegółowo w książce.

Jak trafiłaś do pseudoegzorcysty?

Byłam zdesperowana. Znajomi, którzy opowiedzieli mi o koronce, rzucili: „Słuchaj, nasz egzorcysta chce się z tobą skontaktować”. Ufałam im, byłam kompletnym świeżakiem w wierze, nie wiedziałam, że egzorcystą może być jedynie wyznaczony przez biskupa kapłan. Mój pseudoegzorcyzm odbył się przez telefon. Musiałam za niego słono zapłacić. Ten człowiek znał wiele historii z mojego dzieciństwa, najintymniejszych rzeczy, których nikomu nie opowiadałam! O powstańcu warszawskim, o klątwach, które rzucałam. To mnie rozbroiło. Nie wiedziałam wówczas najważniejszego: demon zna naszą przeszłość, ale nie ma bladego pojęcia o przyszłości! On nie zna naszej przyszłości! Chodzenie do wróżek to naprawdę strata czasu i kasy. Jedynie Bóg zna naszą przyszłość.

Ten człowiek egzorcyzmował Cię, przywołując imię Jezusa?

Tak. A jednocześnie z ogromną pogardą wypowiadał się o księżach. Przestrzegał mnie surowo przed tą „bandą zboczeńców”. Jezus na szczęście okazał się silniejszy. Kiedyś trafiłam na Mszę i Bóg mnie rozbroił, otworzył mi serce. Zobaczyłam ludzi idących do Komunii i pękało mi serce. Wróciła tęsknota Pierwszej Komunii. Na rekolekcjach opowiadam młodym o tym w taki sposób: „Wobraźcie sobie, że od dziesięciu lat nie widzieliście swojej mamy. I nagle widzicie, że ona staje pięć metrów obok was. I wszyscy wokół mogą do niej przyjść i się przywitać, a wy nie. Rozwala wam serce!”. Wówczas w tym kościele zawołałam: „Jeśli mnie tu przyprowadziłeś, powiedz, co dalej! Kompletnie nic nie rozumiem!”. Usłyszałam wówczas w sercu: „Jedź do Krakowa”. Zaryzykowałam i pojechałam. Absurdalna sytuacja. Spotkałam się ze znajomym, spacerowaliśmy po Rynku. O 15.00 powiedziałam: „Idę pomodlić się do kościoła Mariackiego”. Popatrzył na mnie jak na kosmitkę: „Zgłupiałaś? Jesteś katoliczką?”. Ale byłam uparta i przestał protestować. (śmiech) Czułam ogromny opór przed spowiedzią, ale w tym kościele miałam wrażenie, że Ktoś wziął mnie za frak i… nagle wylądowałam przy kratkach konfesjonału. Mówię: „Kompletnie nie wiem, po co tu przyszłam”. „Ale ja wiem – usłyszałam głos księdza – ja na panią czekam”. Nie pamiętam tej spowiedzi. Wiem, że była długa i, co najważniejsze, dostałam rozgrzeszenie. Ksiądz powiedział, że Zły nie da za wygraną, i zalecił mi praktykowanie pierwszych piątków.

I był rykoszet?

Był. Świecki „egzorcysta” się wściekł. Zaczął mnie prześladować telefonami, SMS-ami. To był zmasowany atak. Wszystko ustąpiło dopiero, gdy znajomi zaczęli się modlić, a księża odprawiali w tej intencji Msze. Ustąpiło…

Pamiętasz tę swoją nową „Pierwszą Komunię”?

Nie zapomnę jej nigdy! Przyjęłam ją już następnego dnia. W katedrze wawelskiej. Powiem ci szczerze: ja się… zakochałam. Po uszy. Zrozumiałam, że przez całe życie sprzedawano mi kłamstwo. Zaufałam wówczas Jezusowi całkowicie. I odtąd każdego dnia widzę, jak zaczął o mnie dbać. O szczegóły, detale.

Jak trafiłaś do prawdziwego egzorcysty?

GPS mi zwariował. (śmiech) Wracałam z Wybrzeża do Warszawy, gdy mój GPS nagle zgłupiał i zamiast do domu wyprowadził mnie na… Włocławek. Wylądowałam pod klasztorem. Byłam już gotowa na wszystko. Szepnęłam: „OK. Skoro mnie tu przyprowadziłeś, to wejdę do kościoła”. Kapłan, którego zastałam w środku, okazał się… diecezjalnym egzorcystą. To był ojciec Robert Konik, franciszkanin. Faustyna zaczęła układać rozsypane puzzle. Nie opowiadam nigdy na rekolekcjach o samym egzorcyzmie. To rzeczywistość niezwykle intymna.

Od razu kamień spadł Ci z serca?

Nie! Zdziwiłam się, bo wyszłam z kościoła i naprawdę nie czułam, by wydarzyło się coś przełomowego. Żadnej ulgi. Pojechałam do cioci. Egzorcyzm okazał się bombą z opóźnionym zapłonem. (śmiech) Następnego dnia wracałam do Warszawy i poczułam, że wszystko zaczęło mi „odpadać”. Jedna ciemna rzeczywistość po drugiej. Czułam się uwalniana. I w końcu poznałam coś, czego nigdy w życiu nie doświadczyłam. Nawet teraz, gdy o tym mówię, rozklejam się… Poznałam, czym jest pokój serca. Czułam się uwolniona, lekka. Całe życie byłam sparaliżowana lękiem i nie wiedziałam, że istnieje takie uczucie!

Dlatego teraz, gdy jesteś zapraszana do telewizji, potrafisz o najtrudniejszych chwilach opowiadać z uśmiechem na ustach?

Tak! Ja czuję, jakbym zwiała z obozu koncentracyjnego, w którym spędziłam trzydzieści lat życia. Nie boję się mówić świadectwa przy pełnych kościołach, przy gimnazjalistach. Trafiłam do wspólnoty. Trochę jej szukałam. Raziło mnie to, że wielu katolików oczekiwało ode mnie na dzień dobry dojrzałej wiary. A ja jestem dzieciak w wierze! Jeszcze niedawno myślałam, że „agapa” to nazwa jakiejś modlitwy. (śmiech)

Twoi znajomi zgłupieli?

Tak! Wielu z nich się nawróciło, przystąpiło do sakramentów, weszło do wspólnot. Egzorcystę, którego poznałam we Włocławku, przeniesiono do Warszawy. Przejął wspólnotę Siódmy Rozdział – modlą się w niej osoby, które, jak mówi 7. rozdział Apokalipsy, „przybyły z wielkiego ucisku i obmyły swoje szaty we Krwi Baranka”.

O, popatrz, nawet jesteś ubrana na biało!

Widzisz? Nie ma przypadków. (śmiech) Naprawdę czuję, że Bóg prowadzi mnie za rękę. I nie zamienię tego na nic w świecie.

[Artykul z GN 18/2014]