Przejdź do głównej treści
Bo gdzie jest skarb wasz, tam będzie i serce wasze (Łk 12, 34). Serce człowieka to siedlisko jego wewnętrznych przeżyć, doznań i duchowych doświadczeń. To głębia ludzkiej duszy. Centrum, które zarządza życiem człowieka i decyduje o jego kształcie. Ale ludzkie serce, podobnie jak ludzkie istnienie, jest rzeczywistością dynamiczną i zmienną. Podlega nieustannemu rozwojowi.
 
Artykuł z Deon.pl

Serce ludzkie, jak wszystko, co żyje, pozostaje kruche i delikatne, wymaga codziennej pielęgnacji, pokarmu, napoju i uwagi. Jeżeli ludzkie serce ma się dobrze rozwijać, to człowiek musi się o nie zatroszczyć, nakarmić je i dać mu pić. Daj Mi pić - mówi Jezus do Samarytanki (J 4, 7). Jeżeli Serce Jezusa pragnie, o ileż bardziej potrzebuje źródła wody żywej serce każdego z nas.

 
Serce nasiąka tym, co stanowi jego napój i pokarm. Nasyca się tym, co kontemplujemy na co dzień. Światłem ciała i serca jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe, twoje ciało i twoje serce będą w świetle (por. Mt 6, 22). Nie pozostaje więc obojętne, na co patrzymy całymi godzinami, o czym marzymy i za czym tęsknimy. Serce ludzkie spontanicznie wiąże się z tymi dobrami, które mu podsuwamy. Jeżeli karmimy je dobrym pokarmem, to stajemy się ludźmi dobrego serca. Jeśli zaś żywimy je zatrutymi pokarmami, to stajemy się ludźmi nieprawego, zepsutego serca. Jeżeli zaniedbujemy nasze serce, to bezwiednie ulega ono stopniowej degradacji. Tak łatwo można zatracić swoje serce, stać się człowiekiem bez serca lub człowiekiem o kamiennym sercu.
 
Jezus pyta nas o stan naszego serca: Czym je karmimy na co dzień? Do jakiego źródła je prowadzimy? Ile uwagi i czasu mu poświęcamy? Ile trudu wkładamy w troskę o nie? Do jakich skarbów je przywiązujemy?
 
W Ewangelii Jezus przestrzega nas, by skarbem serca nie stało się posiadanie rzeczy. Sprzedajcie wasze mienie i dajcie jałmużnę. Sprawcie sobie trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie złodziej się nie dostaje ani mól nie niszczy (Łk 12, 33). Serce ludzkie zgłodniałe ciepła, bezpieczeństwa i miłości łatwo przywiązuje się, wręcz klei, do wszelkich namiastek miłości: rzeczy, władzy i doznań. A ponieważ namiastki te nie zaspokajają jego głodu, pod ich wpływem gorzknieje: rodzi się w nim gniew i nienawiść. Serce pozbawione miłości staje się ślepe i zachowuje się destrukcyjnie.
 
Bogacimy nasze serca, kiedy wolni wobec dóbr dzielimy je z potrzebującymi. Każda szklanka czystej wody, każdy kęs chleba, chwila serdeczności i współczucia, każdy akt przebaczenia ubogaca nasze serca, czyni je coraz bardziej szlachetnym i hojnym. A każda jałmużna trafia do niebieskiego trzosu, który nie niszczeje. Złodziej już nie ukradnie tego, co podzielimy z potrzebującym, a mól i rdza nam tego nie zniszczy. Dzieląc się z innymi tym, co posiadamy, stajemy się ludźmi dobrego serca i doznajemy wewnętrznej radości zgodnie z tym, co mówi Psalmista: Wlałeś w moje serce więcej radości niż w czasie obfitego plonu pszenicy i młodego wina (Ps 4, 8).
 
Nade wszystko jednak stajemy się ludźmi dobrego serca dzięki czuwaniu przed Panem. To na modlitwie i dzięki niej odkrywamy, że skarbem naszego serca jest jego Pan i Twórca. Ludzkie serce winno nieustannie wyczekiwać swego Pana: Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy [bądźcie] podobni do ludzi oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze (Łk 12, 35-36). Ludzkie serce trwa i żyje tylko dzięki temu, że Pan czuwa nad nim, podtrzymuje je w jego istnieniu. I ono winno - odpowiadając na czuwanie Pana - trwać i czuwać przed Nim.
 
Bez modlitwy i czuwania przed Panem ludzkie serce tak łatwo się psuje, degraduje i staje nieczułe; twarde jak skała, jak dolny kamień młyński (Hi 41, 16). Buntuje się ono wówczas przeciw Panu i knuje zasadzki (Ps 5, 10). To brak modlitwy sprawia, że tak łatwo stajemy się ludźmi bez serca, ludźmi niewrażliwymi. Zadziwia nas nieraz okrutna postawa niektórych młodych osób, brutalnie znęcających się nad rówieśnikami i upokarzających swoich wychowawców. Zaskakują nas takie zachowania. Czy są one jednak aż tak dziwne, jeżeli nikt nie dał im świadectwa modlitwy, nie nauczył stawania przed Bogiem jako Stwórcą i Panem ludzkiego serca?
 
Ludzkie serce samo z siebie nie jest źródłem dobra. Czyż Jezus nie powiedział, że tylko Bóg jest dobry? Że bez Niego nie możemy niczego uczynić? Że tylko On odpuszcza grzechy? Człowiek staje się dobrego serca tylko wówczas, kiedy czerpie z nieskończonej dobroci Boskiego serca. To codzienna kontemplacja Dobroci Boga czyni człowieka dobrym. Stąd też potrzeba codziennego wołania do Boga: "Uczyń serce moje według Serca Twego". Kiedy człowiek za dnia woła do Boga, jego serce upomina go nawet nocą (por. Ps 16, 7).
 
Gdybyśmy codziennie modlili się, szczerze stając przed Bogiem jako Panem i Stwórcą, żylibyśmy niewątpliwie w głębszym poczuciu sensu i jaśniej widzielibyśmy cel życia. Nasze serca wiedziałyby, dla kogo biją i komu są oddane. To przecież dzięki modlitwie odkrywamy, że wyszliśmy od Boga i do Niego zbliża nas każdy nowy dzień, że każde uderzenie serca zawdzięczamy właśnie Jemu. Wszak tutaj, na ziemi, jesteśmy tylko przechodniami i pielgrzymami. A ponieważ modlimy się mało, niedbale, nasze serca łatwo ulegają złudzeniu. Usiłujemy zbudować sobie na ziemi "trwałe mieszkanie", które jest przecież tylko zamkiem z piasku. Nasze serca przeczuwają jednak iluzoryczność takiego rozwiązania, dlatego też ogarnia je lęk i niepokój. Ludzkie serce może doznać pokoju tylko wówczas, kiedy powierzy się Bogu.
 
W naszych rodzinach byłoby więcej zgody, jedności, współczucia i przebaczenia, gdybyśmy codziennie stawali szczerym sercem przed Bogiem, powierzając Panu naszych bliskich. Modlitwa przypominałaby nam, że Bóg jest Ojcem wszystkich, a człowiek dla człowieka - tylko bratem czy siostrą; nigdy jego panem i władcą. Nasze serca nie wynosiłyby się nad innych, nie uzurpowałyby sobie prawa do przemocy, manipulacji, destrukcyjnych nałogów i krzywdzenia drugiego człowieka. Modlitwa, i tylko modlitwa, może ochronić nasze serca przed obojętnością wobec bliźnich, przed krzywdzeniem ich, poniżaniem, stosowaniem przemocy, niewiernością i zdradą.
 
Gdybyśmy codziennie z większą hojnością serca modlili się, nie żałując czasu, żylibyśmy w większym pokoju, a codzienna radość życia byłaby naszym udziałem. Bóg i tylko On może ukoić skołatane ludzkie serca. Tylko On może uleczyć je z chciwości, nieopanowanego pożądania, niechęci wobec bliźnich. Gdybyśmy się więcej modlili w ciągu całego naszego życia, nasze twarze - wraz z upływem czasu - byłyby coraz bardziej pogodne, ponieważ widzielibyśmy w nas, wokół nas, a nade wszystko w naszych bliźnich więcej dobra. Powierzając codziennie nasze dusze Bogu, rano i wieczorem, łatwo przebaczylibyśmy sobie te nasze błędy i grzechy, z powodu których ciągle zadręczamy siebie i innych. Wszak nikt nie jest bez grzechu, dlaczego więc my mielibyśmy się okazać jedynymi ludźmi bez niego. Zrozumielibyśmy też, że bezsensowne jest wypominanie sobie tych grzechów, których już nie ma, ponieważ wyznane przed Bogiem zostały zanurzone w Jego Boskim miłosierdziu.
 
Gdybyśmy się więcej modlili, z większym spokojem myślelibyśmy także o naszych dzieciach i ich przyszłości. To prawda, że tak trudno jest dziś wychować potomstwo. Rodzice i dziadkowie drżą często o swoje pociechy. Są bowiem świadomi, że nawet najlepsza rodzina nie daje gwarancji, że nasze dzieci wyrosną na dobrych ludzi. Środowisko rówieśników, szkoła i media mają nieraz wielki wpływ na zachowanie, postawę i kształtowanie się świata wartości dziecka. Jak uchronić je przed błędami, za które musiałoby płacić wysoką cenę? Jest tylko jeden sposób! Nauczyć dziecko od najwcześniejszych lat modlitwy. Przyprowadzać dziecięce serca przed Boskie serce. Nikt nie ma dostępu do serca człowieka, jak tylko Bóg. Dzieci wiedzą o tym od pierwszych lat swojego życia. Pozwalają sobie na kłamstwa wobec rodziców, ponieważ rozumieją, że rodzice nie są w stanie ich odkryć. Te drobne kłamstwa nie są wcale tragedią, o ile dziecko staje z nimi szczerze przed Bogiem.
 
Polskie pieśni Kiedy ranne wstają zorze oraz Wszystkie nasze dzienne sprawy przypominają o potrzebie codziennej modlitwy, która polega przede wszystkim na powierzeniu serca Bogu. W Kiedy ranne wstają zorze śpiewamy: "Ledwie oczy przetrzeć zdołam, / Wnet do mego Boga wołam, / Do mego Boga na niebie / I szukam Go wkoło siebie". A w pieśni Wszystkie nasze dzienne sprawy powierzamy Panu cały dzień, prosząc: "Wszystkie nasze dzienne sprawy, / Przyjm litośnie, Boże prawy, / A gdy będziem zasypiali, / Niech Cię nawet sen nasz chwali".
Kiedy autentycznie pragniemy pełni życia, musimy pamiętać jednocześnie o prawdzie naszego upadku, o tajemnicy nieprawości w nas istniejącej
Artykuł z: m.Wiara.pl

Konieczna jest konfrontacja z własnym grzechem, z bardzo przykrą prawdą o swojej głupocie, małości i nieprawości. Bez niej nie można w istotny sposób się poprawić. Do tego potrzeba odwagi wyrastającej z wewnętrznej determinacji, aby szukać prawdy i w oparciu o nią dojść do prawdziwego życia.

Jednak kiedy już poznamy swój grzech, potrzeba kolejnego kroku wymagającego odwagi: wyprowadzić z poznanej prawdy praktyczne wnioski i zmienić własne życie. Okazuje się bowiem, że wiedza i postępowanie często nie mają w naszym życiu ze sobą nic wspólnego. Nie jest to jedynie problem współczesnych ludzi, ale zakorzeniony jest on głębiej w naszym sercu. Pisze o nim św. Paweł w Liście do Rzymian:

"Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię właśnie zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek [we mnie] ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i bierze mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczę­sny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! Tak więc umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś – prawu grzechu" (Rz 7,18–25).

Święty Paweł opisał istniejący w nas wewnętrzny mechanizm, który nazywamy tajemnicą nieprawości, a czasem grzechem pierworodnym. Nie jest on tożsamy z grzechem rajskim. Opis grzechu pierwszych rodziców ma charakter etiologiczny, tzn. jest opowiadaniem, które stara się wyjaśnić obserwowane skutki, czyli ową tajemnicę nieprawości, którą każdy może w sobie odkryć.

Opis z trzeciego rozdziału Księgi Rodzaju w sposób obrazowy oddaje mechanizm działania grzechu i tego, czego on dokonuje w nas. Odsłania on w ten sposób prawdę tego, co jest w każdym z nas.

Na czym ten grzech polega? Nie sprowadza się on do prostego nieposłuszeństwa nakazowi Pana Boga, czyli spożycia owocu z drzewa poznania dobra i zła. Samo przekroczenie tego zakazu to już raczej owoc grzechu. Sam grzech dokonał się wpierw w sercu człowieka. Wąż, który reprezentuje Szatana, nie namawiał Ewy wprost: „zerwij i zjedz”. On tylko zapytał: Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu? (Rdz 3,1). To pozorne pytanie wyolbrzymiało ciężar Bożego zakazu i w istocie przygotowywało jedynie grunt pod dalej sformułowaną wątpliwość:

Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło (Rdz 3,4n).

Czyli jeżeli spożyjecie, to podobnie jak Bóg będziecie mieli nad wszystkim władzę. W ten sposób wąż podważył w człowieku wiarę w bezinteresowną i szczerą miłość Boga do człowieka. W relację pomiędzy człowiekiem i Bogiem wkradł się cień zwątpienia. Pierwotna relacja „ja – Ty” człowieka do Boga zmieniła się na relację „ja – On”. To w słowach węża pojawił się zaimek „On” w odniesieniu do Boga. Od tego momentu człowiek zaczął myśleć o Bogu w kategorii trzeciej osoby, separując się od Niego. Relacja „ja – on” jest zupełnie inną relacją niż relacja „ja – ty”. Ze swojej natury jesteśmy stworzeni do relacji „ja – ty” i jedynie w takiej relacji możemy się w pełni zrealizować. Poza nią nie jesteśmy w pełni sobą. Wejście w taką relację dokonuje się przez swoiste „obudzenie się” i przez odpowiedź „ja” na wezwanie pochodzące od kogoś. Kiedy odpowiadamy na nie, w pełni „ja” rozpoczyna się żywa więź.

Żeby lepiej zrozumieć, co się dokonało przez zmianę relacji do Boga, trzeba bliżej się przyjrzeć różnicy pomiędzy relacją „ja – ty”, a relacją „ja – on”. Bardzo dramatycznie wyraził to kiedyś ks. Tischner, pisząc: „Ciebie zabić nie mogę”. Można by to sparafrazować i powiedzieć bardziej ogólnie: „Ciebie skrzywdzić nie mogę”. Mogę skrzywdzić ją czy jego, ale ciebie nie! Póki jesteśmy w żywej relacji, nie jesteśmy w stanie skrzywdzić drugiego.

Sprawdzono to, można powiedzieć „eksperymentalnie” w dramatycznych sytuacjach. Kiedy w latach siedemdziesiątych zaczęły się porwania samolotów i inne akty terrorystyczne, powstał problem, jak reagować wobec żądań terrorystów, którzy przetrzymywali zakładników. Nie można było ulegać ich żądaniom, ale jednocześnie bezpieczeństwo zakładników było przecież zasadniczą troską. Okazało się, że im dłużej pozostawiało się tych ludzi z terrorystami, tym trudniej było tym ostatnim zabić zakładników. Na początku terroryści zabijali zakładników bez zmrużenia oka, ale z czasem było to dla nich coraz trudniejsze, gdyż pojawiały się bezpośrednie relacje osobowe. Zakładnicy przestawali być anonimowymi postaciami, ale stawali się żywymi osobami i terroryści nie byli w stanie zrobić im krzywdy.

Do odwrotnego procesu dochodzi wówczas, gdy kogoś skrzywdzimy. Zanim to zrobimy, musimy się od niego odseparować i z „ty” zrobić „jego” czy „ją”. Zazwyczaj u podstaw tego zjawiska stoi lęk podobnie jak w raju w stosunku do Boga. Człowiek, kiedy się lęka, może wyrządzić drugiemu bardzo dużo zła. W raju Adam po grzechu zaczął się lękać i chować przed Bogiem, a w relacji między Adamem i Ewą pojawił się wstyd i zaczęli się ubierać. Konsekwencją nieprawości w nas jest lęk powodujący ucieczkę od żywej relacji z Bogiem. Jest dla nas wielką trudnością przełamanie istniejącej skłonności do izolacji i wejście w relację „ja – ty”. Dzięki przełamaniu lęków stajemy się naprawdę inni.

Pięknie pokazuje to przypowieść o miłosiernym Samarytaninie (zob. Łk 10,30–37). Została ona opowiedziana przez Pana Jezusa w odpowiedzi na pytanie uczonego w Prawie: „Kto jest moim bliźnim?” W domyśle: „Wobec kogo mam obowiązek miłości bliźniego?”. Pan Jezus na koniec przypowieści odwrócił pytanie: Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców? (Łk 10,36). Sens przypowieści streszcza się w prawdzie, że dopiero, gdy zaczynamy widzieć w twarzy drugiego naszego bliźniego, czyli naszego brata, sami stajemy się bliźnimi, czyli osiągamy właściwy poziom naszego życia. Drugi człowiek, jak widać, potrzebny jest nam do uzyskania tożsamości.

Gdybyśmy byli w żywej relacji miłości, nie bylibyśmy w stanie nikogo skrzywdzić. Jądrem naszego grzechu jest odmowa miłości. Chyba nikt z nas nie jest bez grzechu w tej materii. Każdy z nas w jakiś sposób grzeszy separacją,  przez którą nie podejmujemy wezwania miłości, jakie się pojawia w naszym sumieniu. Każdy z nas na co dzień zdradza miłość. Niewątpliwie w relacji z drugim człowiekiem znajdujemy w życiu mnóstwo powodów, dla których możemy się do niego zdystansować. Czy to dlatego, że nie powiedział całej prawdy, że coś powiedział albo zrobił nie tak, jak byśmy tego chcieli, bo powinien coś zrobić, a nie zrobił…. Powodów, które dają okazję do zdystansowania się, jest bądź ile, a jeżeliby nie było prawdziwych powodów, to możemy je łatwo wymyślić. Tak jak wąż w raju skusił Ewę, tak może i nas omamić.

Pewna chińska anegdota opowiada o człowieku, któremu zginęła siekierka. Ponieważ nie mógł jej nigdzie znaleźć, zaczął podejrzewać, że ją ktoś ukradł. Od razu pomyślał o swoim sąsiedzie, którego bardzo nie lubił. Patrząc na niego z daleka, myślał sobie: Czemu on jest taki zadowolony? Czy nie dlatego, że mi ukradł siekierkę? Czy tak się nie zachowuje złodziej siekierki? Tak sobie chodzi, jak gdyby nigdy nic, a w duchu się ze mnie śmieje!... Tak myślał do wieczora, kiedy to znalazł ją tam, gdzie ją schował poprzedniego dnia. 

Patrzenie na drugiego przez pryzmat insynuacji powoduje, że widzi się go przez pryzmat uprzedzeń. Ksiądz Tischner napisał kiedyś, że ranimy się wzajemnie swoimi ranami. Rany z dzieciństwa najczęściej stają się powodem ranienia własnych dzieci. Zranienia są czasami przenoszone z pokolenia na pokolenie. I tak na przykład dzieci alkoholików bardzo często też zostają alkoholikami i w ten sposób krzywdzą swoje dzieci. Takie powielanie się ran jest tragiczne. Wbrew logice wielu ludzi nie uczy się na swoim przykrym doświadczeniu i powiela błędy, których sami doświadczyli na własnej skórze. I tak ranimy innych własnymi ranami. Dosyć dobrze pokazuje to film „Pręgi”, w którym bohater, syn ojca tyrana, sam tyranizuje innych. Uwolnienie następuje dopiero przez pozostawione na taśmach magnetofonowych świadectwo  jego ojca i miłość do kobiety.

Na podobnej zasadzie to, co jest naszą słabością, najbardziej nas boli u innych. Zwykle też projektujemy na innych to, co jest naszą – najczęściej nieuświadomioną – złą skłonnością.

Jeżeli nie jesteśmy świadomi działającej w nas tajemnicy nieprawości, to cały czas będziemy mieli „słuszne” pretensje za spotykane zło do całego świata, do najbliższych: męża, żony, matki, dzieci, ojca, do kolegów z pracy itd., do wszystkich tylko nie do siebie. Święty Paweł w przytoczonym wyżej tekście nie daje nam żadnej nadziei na to, że sami jesteśmy w stanie poradzić sobie z pęknięciem, jakie w nas istnieje pomiędzy tym, co widzimy jako dobre, a tym co w rzeczywistości robimy. Nadzieja, jaką nam daje, kieruje się ku Chrystusowi. Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! (Rz 7,24). Okazuje się, że potrzebujemy pomocy od Kogoś, by wyjść z fatalnej logiki życia w sprzeczności. Tym Kimś może być jedynie Bóg, a właściwie Syn Boży, który stał się Człowiekiem i sam przeszedł drogę ludzkiego życia.

Nasza postawa wobec drugiego nie tylko określa, kim jesteśmy względem niego, ale jak uczy nas Pan Jezus, mówiąc o sądzie ostatecznym, przez nasze odniesienie do drugiego człowieka realizujemy naszą relację względem Niego samego: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25,40). Tym samym nasza postawa względem drugiego człowieka określa naszą najgłębszą tożsamość przed Bogiem. Ona rozstrzyga o naszym życiu wiecznym lub śmierci.

Drugi człowiek potrzebny jest nam także, abyśmy mogli zrozumieć wewnętrzne mechanizmy, jakie nami rządzą. Sami okazujemy się bowiem mistrzami okłamywania siebie. Ogromna potrzeba pozytywnego widzenia siebie powoduje, że niełatwo nam przyjąć trudną prawdę o swojej słabości, o naszym grzechu i niegodziwości. Odkrycie potrzeby pomocy ze strony kogoś innego i zawierzenia mu stoi u podstaw prawdziwego szukania Boga i kroczenia Jego drogami. Uświadomienie sobie tej prawdy jest niezmiernie ważne szczególnie dla nas ludzi napiętnowanych oświeceniowym indywidualizmem, którzy uparcie wierzą we własne siły i uważają, że muszą poradzić sobie sami. Pierwszym krokiem na drodze do pokoju jest pokorne odkrycie własnej słabości i niezdolności do jego osiągnięcia i w ogóle do duchowego postępu o własnych siłach. Musimy nauczyć się pokory.

[Fragment z książki: Ład i pokój, Włodzimierz Zatorski OSB, ISBN: 978-83-7354-403-1]